Czytasz
Po – recenzja tomiku „ś” Teresy Radziewicz

Po – recenzja tomiku „ś” Teresy Radziewicz

 

Po

Zbiór wierszy i wspomnień Teresy Radziewicz jest piękny i jako całość, i jako kolejne wiersze i ślady. Rewelacyjny ostatni wiersz, jak T.S. Eliota, Let us we go than when you and I… (Pieśń miłosna Alfreda Prufrocka), ale i inne – z delikatnymi nawiązaniami do Herberta, ale nie tylko, bo i Szymborska, i Rilke, przy czym te nawiązania nie są „z a d a n e” sobie ani czytelnikowi, lecz są naturalnym odniesieniem słowa poetyckiego. Mówiąc inaczej – te wiersze są – jak pisze Rilke – „wyjeżone” ku językom poetyckim śmierci, i to najwspanialszym. Obrazowanie tak żywe, że zostaje w pamięci, a słowo tak czułe i dotkliwe… Z tego, co pamiętam z poprzednich zbiorów, ten jest konsekwencją właśnie dotkliwych obrazów, z których w ogóle składa się życie Teresy. Jestem poruszony tymi tekstami; są dla mnie nowe – i tak nowe także w stosunku do tematu częstego w poezji w ogóle.

Czytając wiersze Teresy popadałem co chwila w siebie samego, widziałem obrazy, a raczej ich zmącone odbicia własnego przeżycia kilku co najmniej śmierci moich bliskich, których ostatnie chwile nie utrwaliła pamięć, ale dookreśliła wyobraźnia, a raczej – wyobrażenie. Inaczej niż Teresa – nie wracam do fotografii, którym mam wiele, tych dawnych czarno-białych obrazków z mamą, tatą, babcią, bliższymi i dalszymi ludźmi z rodziny, z którą zresztą nigdy nie miałem kontaktu. Inaczej niż Teresa nie pamiętam wizyt pana ś – poza jedną, kiedy umierała babcia leżąc już prawie jak ścięta łodyga w jej własnym łóżku, pod dość grubą pierzyną. Za oknem w dalszym planie widać było drewnianą chałupę, która potem spaliła się na popiół, a koło niej rosnącą do dziś i nieobjętą przez pożar lipę… Patrząc w to okno zobaczyłem nagle igrające w gałęziach lipy… małpy. Tak, to koniec – popatrzyłem na babcię, która już nie oddychała. Miałem dwadzieścia jeden lat. Pamiętam taki obraz i, inaczej niż Teresa, nie dopatrywałbym się w nim znaku chwili odejścia. Inaczej niż Teresa umieram.

Właściwie należałoby powiedzieć, że absurdem życia jest to, że zyskuje tożsamość wobec nieistnienia. To absurd przejmujący i dotkliwy, tym niemniej do przejścia. Inaczej niż Teresa doświadczam nieistnienia – dla mnie to jest coś jakby fala magnetyczna, nawet nie świetlna, tylko fala podobna do fali na rzece. Wydaje się, że jest, lecz właśnie wtedy jej nie ma. Heraklit myślał nie tak, jak mu się to wmawia – – nie napisał maksymy o tym, że wszystko płynie – – był bowiem z przekonania filozofem stabilności. A jednak, skoro tak się przywykło traktować jego myśl, to znaczy, że potrzeba takiej pułapki dla emocji, jaka jest w panta rei, bywa w ludziach.

Najłatwiej byłoby napisać, że wiersze Teresy są jak stacje albo przewracane kartki pamiętnika. To złudne, choć poprawne z perspektywy poetyki. Ale właściwie każdy zbiór tekstów można tak określić, więc po co tak nazywać? W jednym z wierszy matka pruje sweter, rozsypują się oczka tkaniny przy obecności niewidocznych drutów. Jakoś obraz ten zakotwiczył mnie w pamięci o tych, których nie ma, a których odchodzenia jako chwili nie przeżyłem. Przeżywam brak – nieustannie przeżywam brak – ale nie przeżyłem samego dotknięcia ręki pana ś.

Tył okładki tomiku „ś”

Tym bardziej inaczej niż Teresa pamiętam obrazy po śmierci, a nie momenty dochodzenia do niej. Pamiętam umarłych, a nie umierających. To znaczy pamiętam bolesne bóle całego ich życia – ból znam od dzieciństwa i jest to do dziś najczęstsze słowo w filmie mojego życia. Tak ból jest we mnie, że mnie już rzadko ból boli. Jak religia – tak wierzę, że już nie wierzę. I kiedy umarł mój tato w szpitalu, przed prosektorium stali dwaj ubrani na biało wysocy anatomowie. Z radyjka tranzystorowego ustawionego na parapecie leciała piosenka z Absolwenta. Miałem dwadzieścia pięć lat dopiero co osiągniętych, był luty, czarny śląski śnieg zbity w bryły zgrzytał pod gumowymi podeszwami, a ja tak stałem i stałem, patrzyłem na anatomów, i nie bardzo wiedziałem, jak to poszyte i uzupełnione dla formy trocinami ciało odebrać. Była zima i miałem dużo czasu. Inaczej niż Teresa nie zastanawiam się nad ulotnością życia i starannością pana ś. W zasadzie to, że jest, nie robi na mnie wrażenia. Mam tylko jeną prośbę w imieniu wszystkich konających: żeby nie bolało. Żeby ciało nie bolało. A dusza – i tak zawsze boli, więc nawet nie ma sensu prosić o morfinę dla niej.

Jeszcze tydzień temu odwiedziłem osiemdziesięciodziewięcioletnią panią Zosię, już nie Zosię, z którą tak często w moim prawdziwym niepolskim języku rozmawiałem, a teraz mogłem tylko patrzeć na śniące liche ciało, które trzy dni temu przestało oddychać. Byłem tam wczoraj – i nic – i cisza – pies szczeka przy bramce – syn w domu – córka w domu – ciało czeka w chłodni. Powiedzieli mi tylko, że już nie chciała pastora, bo ona zawsze raz w roku przyjmuje spowiedź razem z moją siostrą. Ostatnimi laty dwa wózki inwalidzkie już się nie spotykały. Przeszkodą są schody do naszych domów i brak silnych ramion do przenoszenia wózków. Przyjmie spowiedź za kilka dni – kiedy znów w przedostatnich dniach sierpnia przyjdzie do siostry pastor i zaśpiewa którąś z prawie tysiąca pieśni naszego kancjonału. Tak umarła pani Zosia. Bolało ją ciało. Pomagała morfina. Po wszystkim przyjechał lekarz i zabrał resztki morfiny za pokwitowaniem. Syn i córka dziwili się, że doktór zabrał lekarstwo, a przecież nigdy nie zabierają niezużytych. A co do morfiny – syn ma swój neutralizujący medykament.

Inaczej niż Teresa nie spotykam pana ś i nie zadaję mu pytań. Ja tylko chcę, żeby nie bolało.

I nie chcę, by pan ś przyszedł najpierw do mnie, dopóki nie odejdzie z nim siostra.

Teresa jest czuła jak światłoczuła tkanina. Jest opiekunką żywych i ich pamięcią. W swojej intymnej rozmowie z nieobecnymi ustanawia dla nich najpiękniejszy cmentarz, jaki dotąd oglądałem. Jest w tej pracy bezbronna, gotowa na zranienia, bez cienia chroniącego jej spojrzenie na to, co wyczynia pan ś. Jest samozwrotnością – nie zapomnę obrazu, jak słucha Bacha malując paznokcie – widzę kobiety w lustrach niderlandzkich malarzy – i kiedy pójdę na cmentarz, już nie będę chodził jak dotąd, lecz gubiąc drogi. Bo to tak prosto nie jest, jak mi się może wydaje, że niezauważanie śmierci jest postępem w iluzorycznej afirmacji życia. Inaczej niż Teresa nie jestem tak czuły na los innego losu; nie mam w sobie tego rodzaju opiekuńczej troski właściwej – być może – niektórym kobietom. Nie mam w sobie powrotów do fotografii i śladów przeszłości. Owszem, czuję zapachy. I pana ś tez czuję zapachowo, kiedy zawsze inaczej pachnie. Powtórzę – zapach odchodzi ostatni.

Nie umiałem tego napisać inaczej niż teraz, kiedy wstałem, kiedy z deszczu wyłania się zamglone słońce. Wczoraj przyniesiono mi zbiór wierszy Teresy pt. ś. Przeczytałem od razu całość. Przeczytałem jednym ciągiem czułość. W nocy przyśniła mi się krakowska kawiarnia Vis à vis na Rynku, gdzie często siadam i patrzę na teatr przechodniów na placu. Przed kawiarnią zatrzymała się dorożka, ale był to karawan. Najpierw poszedł i ustawił się w kolejce do niego jakiś kolega, z którym siedziałem, potem, ku obolałemu zdziwieni gości kawiarni – poszedłem ustawić się w kolejce do karawanu i ja. Wszystko było jak na dawnych filmach Bergmana. Obudziłem się po trzeciej nad ranem. W porze tej umierała moja matka i często wtedy budzę się. Trzecia piętnaście czy coś takiego.

Inaczej niż Teresa stoję w tej kolejce. Ale tak samo pytam, czy to już po bólu?
_
                  Prof. dr hab. Włodzimierz Szturc (Uniwersytet Jagielloński)
                  Wisła, 17 sierpnia 2020

 

 

 

Przewiń do góry
Skip to content